Witajcie,
Na I roku studiów koleżanka z pokoju w akademiku często zapuszczała się w różne rewiry Internetu i jedną z jej ulubionych stron było anonimowe wyznanie. Jak sama nazwa wskazuje, ludzie dzielą się tam w trybie incognito najrozmaitszymi przeżyciami, zwykle śmiesznymi lub tragicznymi. Całkiem sporo internautów pyta także o radę, a ponieważ istnieje możliwość komentowania wpisów, szansa na odzew jest spora. Sama nigdy tam nie publikowałam i nie zamierzam, bo cenię sobie prywatność, ale zdarzyło się, że gdy miałam zupełnie bezproduktywny nastrój, zajrzałam tam jakieś trzy razy dla rozrywki. Jak mówiłam, spektrum osobowe i tematyczne jest szerokie, zatem aby przeczytać coś godnego zapamiętania, nieraz trzeba przekopać się przez parę średnio interesujących tekstów. Pod koniec listopada 2017 r. miałam szczęście, bo trafiłam na prawdziwą perełkę, którą niezwłocznie zachowałam i umieszczam poniżej.
Uprzedzam, będzie obrzydliwie.
Jest rok 1998. Osiedle w moim mieście to taka mała wiocha. Znajdują się na nim wyłącznie domki jednorodzinne, a ludzie mieszkają w nich od pokoleń. Siłą rzeczy wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, gapią się w podwórka, monitorują zakup nowych samochodów itd. Ogólne typowe "somsiady" z memów o małpie Januszu.
Gwiazdą na naszej ulicy jest pani D. – kobietka w średnim wieku, żona ważnego pana. Sama nie jest ani specjalnie wykształcona, ani ambitna, za to mniemanie o sobie ma ogromne. Pod warstwą przemiłych uśmieszków kryje się jednak ogromny fałsz i typowa cebula. Nieustanie porównuje się do księżnej Diany (poważnie…), a jej głównym celem życiowym jest tzw. wizerunek – zawsze wystrojone dzieci, nieustanne udzielanie się w parafii, w radzie osiedla i puszczanie cichaczem plotek o niskim poziomie o innych mieszkańcach. Co roku w Wigilię chodzi po sąsiadach niby z życzeniami, a tak naprawdę pochwalić się jakich to ona świąt nie urządza, jaka to bogata rodzina nie przyjedzie, jak to będzie kulturalne, światowo i luksusowo. Któregoś dnia piała nad tym, że przyjedzie do niej rodzina z zagranicy tuż po pasterce, pod kościół. Tu muszę dodać, że pasterka była na naszym osiedlu w latach 90. czymś w rodzaju rewii mody, szli wszyscy, więc pani D. celowo kazała przyjechać tej rodzinie nowymi samochodami pod kościół, aby mogła nieco poszpanować przed nami wieśniakami.
Ale wracając do rzeczy. W Wigilię tegoż roku mój starszy brat, wówczas 15-letni fanatyk Michaela Jacksona, przeżywał swój pierwszy bunt, a że był i jest raczej ciapowaty, to szczytem szaleństwa było podprowadzenie wódki wujkowi. Do północy był już nieco narąbany, czego o dziwo nie zauważyli rodzice, a on sam starał się wyglądać jak najbardziej trzeźwo i jeść majonezową sałatkę jak mama nakazała.
O północy, gdy szliśmy na pasterkę, brat zmieniał już kolory niczym kameleon. Szedł jednak sztywno jak żołnierz Wermachtu, obawiając się zdemaskowania. Cały kościół był już zapełniony, więc rozdzieliliśmy się od rodziców, którzy zostali na zewnątrz i stanęliśmy na samym końcu w mega tłoku.
Nagle wchodzi pani D. Zawiedziona cmokała na babuszki, które zajęły miejsca przy ołtarzu, pozbawiając ją przy tym okazji do podlizania się proboszczowi. Wepchała się przed nami, potrącając przy tym mojego brata. On po chwili walki ze sobą nie wytrzymał i… narzygał jej wprost do kaptura eleganckiej kurteczki… O dziwo nikt niczego nie zauważył, a ja biorąc za fraki brata ewakuowałam się na zewnątrz do rodziców.
Po pasterce, wracając do domu, całe osiedle obserwowało wniebowziętą panią D., stojącą pod kościołem z rodziną z zagranicy. Zaczynała właśnie swój show, teatralnie się śmiejąc, zaczepiając i pilnując, czy nikt z sąsiadów jej lansu nie przeoczył.
Po czym założyła kaptur.
Żodyn nie przeoczył. Żodyn.