Drodzy czytelnicy,
Założyliśmy niniejszy blog prawie rok temu i szybko go zaniechaliśmy, ale właśnie postanowiłam zrobić wyjątek, bo sądzę, że warto. Wiem, że część, a być może nawet większość z nas trafia na piosenki udostępniane przez nas na Facebooku, ale na wypadek gdyby było inaczej, albo gdyby ktoś nie patrzył, na jaki kanał wrzucamy treści, postanowiłam zamieścić informację również tutaj.
Dorobiliśmy się konta w grudniu 2019, kiedy to zostaliśmy poproszeni o wysłanie kilku linków do naszych wykonań. A dalej wszystko potoczyło się jakby samo. Wzięliśmy udział w festiwalu i koleżanka nagrała mój występ. Posłuchałam i uznałam – utwór dobrze dobrany, występ niezły, dlaczego nie? W kwietniu Rok nagrał coś w rodzaju teledysku dla Niewidzialnej Wystawy i też wyszło przyzwoicie. Tak samo stało się z czterema następnymi utworami. Poza tym pomyślałam sobie: jeśli ktoś chce oglądać nasze występy, niech ma dostęp również, albo nawet przede wszystkim, do tych wybranych przeze mnie.
W zasadzie już osiągnęliśmy pewien poziom różnorodności, bo poza piosenkami z gatunku poezja śpiewana opublikowaliśmy pewien światowy przebój, a także utwór bardzo współczesny, na którego wykonanie raczej sama bym nie wpadła. Na ten moment śpiewamy w trzech językach, ale już teraz mogę obiecać, że ich liczba na pewno się podwoi, a co dalej – okaże się.
Mamy trochę pomysłów na dalsze filmy, jednak na razie nic więcej nie zdradzę. Chyba w końcu przyszła pora na link, prawda?
https://www.youtube.com/channel/UCaszG2eSGSfHttLhNXWPmCw
Jeśli lubicie nasze aktualne nagrania, wciśnijcie przycisk „subskrybuj”, a co jakiś czas przyjdzie informacja o nowym filmie (chyba że nie macie włączonych powiadomień). Jesteśmy w fazie rozwoju, a im więcej subskrybentów, tym większa motywacja do dzielenia się nowościami.
Trzymajcie się ciepło i, mam nadzieję, do zobaczenia w rzeczywistości lub na innych platformach, choćby na YouTube.
Author: Mulka
Witajcie,
Być może niektórzy z Was wiedzą, że od zawsze ciągnęło mnie do muzyki żydowskiej. Zauważyłam tę skłonność w wieku lat dziewięciu, kiedy to pewna nieco młodsza ode mnie osoba wykonała piosenkę pt. „Cymes” opowiadającą o dziewczynie, która chciała związać się z pewnym Aronkiem i planowała dotrzeć do serca wybranka przez żołądek (melodia też typowo żydowska). Następnie natknęłam się na płytę Justyny Steczkowskiej Alkimia, o której pisała już Magmar. Można tam znaleźć bardzo znane, należące wręcz do kanonu przeboje, ale wszystko w polskich przekładach. Przez długi czas nie rozwijałam zainteresowania muzyką żydowską, prawdopodobnie z braku pomysłów, , aż wreszcie pod koniec I roku studiów trafiłam do chóru Clil krzewiącego tę kulturę. Być może poświęcę mu osobny wpis, jednak muszę tu wspomnieć, że chór śpiewa pieśni i piosenki w oryginalnych wersjach językowych. Czasem jest z tym troszkę zabawy, bo na przykład wykonawcy śpiewający w Jidysz niekoniecznie mają jednolitą wymowę, ale do konsensusu zawsze można dojść.
Dzisiaj pragnę pokazać Wam ulubioną piosenkę, którą zaraził mnie dyrygent, kiedy śpiewałam w Clilu już jakieś pół roku. Najpierw usłyszałam ją w tej wersji:
Utwór opowiada o liście tureckiej królowej do Rabina tam napisanym czerwonym atramentem i przypieczętowanym trzema gorącymi łzami. Turecka władczyni żali się: z miłości nie mogę jeść ani pić, nie mogę znaleźć spokoju, chyba oszaleję z tęsknoty. Na tę wieść Rabin tylko podrapał się po pejsach na brodzie i trzy razy powiedział: fe. A jego żona? Wykrzyczała mu, co myśli na ten temat, uderzywszy uprzednio rabina wałkiem do ciasta.
Ot tej pory piosenka często mi towarzyszyła, a potem nauczyłam się jej śpiewać na potrzeby koncertu z utworami w różnych językach. Po jakimś czasie poznaliśmy jeszcze kilku wykonawców muzyki żydowskiej, w tym Karstena Troyke. Szybko odkryliśmy, że on też śpiewa piosenkę Rabeinu Tam, co wcale nie wydaje się dziwne, bo sporo z tych utworów jest powielanych. Jednak tutaj… melodia niby podobna, ale na mnie to wykonanie wywiera inne wrażenie, co nie znaczy, że podchodzę do niego z dezaprobatą. Oczywistą różnicą są języki, ale to inna sprawa.
Jestem ciekawa, która wersja podoba Wam się bardziej i dlaczego.
Witajcie,
Na I roku studiów koleżanka z pokoju w akademiku często zapuszczała się w różne rewiry Internetu i jedną z jej ulubionych stron było anonimowe wyznanie. Jak sama nazwa wskazuje, ludzie dzielą się tam w trybie incognito najrozmaitszymi przeżyciami, zwykle śmiesznymi lub tragicznymi. Całkiem sporo internautów pyta także o radę, a ponieważ istnieje możliwość komentowania wpisów, szansa na odzew jest spora. Sama nigdy tam nie publikowałam i nie zamierzam, bo cenię sobie prywatność, ale zdarzyło się, że gdy miałam zupełnie bezproduktywny nastrój, zajrzałam tam jakieś trzy razy dla rozrywki. Jak mówiłam, spektrum osobowe i tematyczne jest szerokie, zatem aby przeczytać coś godnego zapamiętania, nieraz trzeba przekopać się przez parę średnio interesujących tekstów. Pod koniec listopada 2017 r. miałam szczęście, bo trafiłam na prawdziwą perełkę, którą niezwłocznie zachowałam i umieszczam poniżej.
Uprzedzam, będzie obrzydliwie.
Jest rok 1998. Osiedle w moim mieście to taka mała wiocha. Znajdują się na nim wyłącznie domki jednorodzinne, a ludzie mieszkają w nich od pokoleń. Siłą rzeczy wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, gapią się w podwórka, monitorują zakup nowych samochodów itd. Ogólne typowe "somsiady" z memów o małpie Januszu.
Gwiazdą na naszej ulicy jest pani D. – kobietka w średnim wieku, żona ważnego pana. Sama nie jest ani specjalnie wykształcona, ani ambitna, za to mniemanie o sobie ma ogromne. Pod warstwą przemiłych uśmieszków kryje się jednak ogromny fałsz i typowa cebula. Nieustanie porównuje się do księżnej Diany (poważnie…), a jej głównym celem życiowym jest tzw. wizerunek – zawsze wystrojone dzieci, nieustanne udzielanie się w parafii, w radzie osiedla i puszczanie cichaczem plotek o niskim poziomie o innych mieszkańcach. Co roku w Wigilię chodzi po sąsiadach niby z życzeniami, a tak naprawdę pochwalić się jakich to ona świąt nie urządza, jaka to bogata rodzina nie przyjedzie, jak to będzie kulturalne, światowo i luksusowo. Któregoś dnia piała nad tym, że przyjedzie do niej rodzina z zagranicy tuż po pasterce, pod kościół. Tu muszę dodać, że pasterka była na naszym osiedlu w latach 90. czymś w rodzaju rewii mody, szli wszyscy, więc pani D. celowo kazała przyjechać tej rodzinie nowymi samochodami pod kościół, aby mogła nieco poszpanować przed nami wieśniakami.
Ale wracając do rzeczy. W Wigilię tegoż roku mój starszy brat, wówczas 15-letni fanatyk Michaela Jacksona, przeżywał swój pierwszy bunt, a że był i jest raczej ciapowaty, to szczytem szaleństwa było podprowadzenie wódki wujkowi. Do północy był już nieco narąbany, czego o dziwo nie zauważyli rodzice, a on sam starał się wyglądać jak najbardziej trzeźwo i jeść majonezową sałatkę jak mama nakazała.
O północy, gdy szliśmy na pasterkę, brat zmieniał już kolory niczym kameleon. Szedł jednak sztywno jak żołnierz Wermachtu, obawiając się zdemaskowania. Cały kościół był już zapełniony, więc rozdzieliliśmy się od rodziców, którzy zostali na zewnątrz i stanęliśmy na samym końcu w mega tłoku.
Nagle wchodzi pani D. Zawiedziona cmokała na babuszki, które zajęły miejsca przy ołtarzu, pozbawiając ją przy tym okazji do podlizania się proboszczowi. Wepchała się przed nami, potrącając przy tym mojego brata. On po chwili walki ze sobą nie wytrzymał i… narzygał jej wprost do kaptura eleganckiej kurteczki… O dziwo nikt niczego nie zauważył, a ja biorąc za fraki brata ewakuowałam się na zewnątrz do rodziców.
Po pasterce, wracając do domu, całe osiedle obserwowało wniebowziętą panią D., stojącą pod kościołem z rodziną z zagranicy. Zaczynała właśnie swój show, teatralnie się śmiejąc, zaczepiając i pilnując, czy nikt z sąsiadów jej lansu nie przeoczył.
Po czym założyła kaptur.
Żodyn nie przeoczył. Żodyn.
Tańczące Eurydyki
Witajcie,
Oto moje wykonanie jednej z najsłynniejszych piosenek Anny German. Słowa zostały naszkicowane przez zainspirowaną pobytem w Grecji Ewę Rzemieniecką, natomiast korekty tekstu dokonał Aleksander Wojciechowski i uznał się za jego współautora. Utwór skomponowała jedna z najbardziej cenionych polskich kompozytorek, Katarzyna Gaertner.
Wykonałam tę piosenkę podczas zeszłorocznego półfinału Festiwalu Zaczarowanej Piosenki i w kategorii dorosłych byłam jedyną osobą występującą z żywym akompaniamentem. Na klawiszach zagrał Henryk Wereda, a na akordeonie mój Mulc, ja, natomiast, delikatnie uderzam w cajon, coby panowie nie wymyślili sobie tempa, które mniej mi pasuje. A bardziej na poważnie, był to mój pierwszy występ ze wspomnianym instrumentem perkusyjnym i zagrałam na nim bardziej dla wprowadzenia ciekawego elementu dodatkowego i w celu rozwoju mózgu niż demonstracji czegoś wyjątkowego. Stres przed występem graniczył z nieprzyjemnym, ale otrzymałam miejsce w finale. Wiem, że jakość nie powala (i na początku wydaje się jeszcze słabsza), jednak w ferworze natychmiastowego wyjazdu do Krakowa i innych zdarzeń zwyczajnie zapomniałam zaopatrzyć się w wersję telewizyjną.
Witajcie,
większość z Was zapewne kojarzy tego artystę chociażby z hitów, takich jak „Tolerancja”, „Cud niepamięci” czy „Fa na na na”. Wykonawca trudni się muzyką od dobrych kilku dekad i sprawdził się w różnych muzycznych rolach: jako dziecko śpiewał w chórze kościelnym, w szkole i na studiach grał muzykę klasyczną na skrzypcach, jego kariera pod koniec lat 70. Zaczęła się od jazzu i pop-u, a od roku 1995 pisze szeroko pojętą piosenkę literacką. Jak się okazuje, te ostatnie gatunki nie przestają przynosić mu popularności, mimo że czasem określa się Soykę jako artystę przewidywalnego.
Wczoraj mieliśmy okazję wysłuchać jego koncertu w Teatrze Muzycznym Roma, gdzie zaprezentował m.in. wszystkie utwory z najnowszego albumu noszącego tytuł Muzyka i słowa Stanisław Soyka. Słuchacze radiowej trójki z pewnością natknęli się już na wpadający w ucho singiel „Ławeczka-Bajeczka”, jednak dla fanów lub osób chcących nadrobić zaległości przytaczam link:
Ogromnie urzekły mnie celne przesłania zawarte w tekstach, np. w piosence „Zależy mi” (która również gościła na liście przebojów trójki) Soyka pokazuje, co w życiu jest najważniejsze, za pomocą utworu „Nie ma ich” zadaje pytanie, gdzie się podziali zagorzali wyznawcy Boga w Trójcy Świętej, a poprzez słowa piosenki „Ciszy nie unikaj” sugeruje, że czasem warto oddalić się od hałasu i zajrzeć w siebie. Są to proste treści wygłoszone z perspektywy człowieka doświadczonego przekazane w atrakcyjnej formie muzycznej. Soyka nie odbiega tu od charakterystycznych dla siebie synkop w akompaniamentach ani od nonszalanckiego stylu śpiewania, który można uwielbiać lub go nie znosić. Niewątpliwym atutem płyty jest zróżnicowanie pod względem stylu, bo występują tu: tango, coś na kształt reggae, walc, można doszukać się też wpływów bluesa. Na bogactwo aranżacji jak i brzmień utworów wpływa nie tylko kunszt muzyków, ale również ich spora liczba. Oprócz instrumentu klawiszowego, gitary akustycznej, kontrabasu i perkusji (na której gra syn artysty – Kuba Soyka) słychać także gitarę elektryczną, trąbkę, saksofon (lub czasem flet) a także perkusjonalia. I tu, przy okazji, poruszę pewną kwestię: bardzo mnie ciekawi, w jaki sposób czytelnicy naszego bloga słuchają muzyki, tzn. na co zwracacie uwagę, a może jakieś elementy wydają się Wam zupełnie nieistotne? Rok, czyli użytkownik Mulc, wsłuchuje się podobno w tajniki aranżacji, za to zwykle zupełnie ignoruje słowa. Co do mnie, jeszcze do niedawna słuchałam utworu głównie jako całość, a kiedy pojawiał się wokal, inne instrumenty do pewnego stopnia przestawały dla mnie istnieć. Wiem o tym, bo czasem miałam okazję docierać do oryginalnych podkładów i kiedy słuchałam momentów, gdzie należało już śpiewać, niejednokrotnie zauważałam, że nie miałam świadomości, że tak właśnie to brzmi. Z czasem przywiązywałam coraz więcej wagi do sekcji instrumentalnej na miarę dość podstawowej wiedzy muzycznej, ale ponieważ, jak wiecie, od ponad roku interesuję się cajonem i trochę innymi perkusjonaliami, nierzadko z powodzeniem wyłapuję poczynania sekcji rytmicznej, a na opisywanym koncercie sporo się w tej materii działo. Zbigniew Brysiak obsługujący różnorakie przeszkadzajki dysponuje na przykład shakerami w postaci zamkniętych rurek, którymi można wydać bardziej „posuwisty” dźwięk niż w przypadku marakasów. Zaintrygowało mnie też charakterystyczne kołatanie, jednak nie dam głowy, że były to kastaniety.
Poza kawałkami z promowanego albumu, wykonawca zagrał też kilka swoich największych przebojów (w tym „Cud niepamięci”, podczas którego ma zwyczaj uaktywniać audytorium) , pojawiły się też klasyki autorstwa zagranicznych gwiazd. Już ponad sześć lat temu Soyka zawitał z zespołem do mojego rodzinnego miasta i zagrał Modlitwę Bułata Okudżawy. Od tego momentu marzyłam o ponownym usłyszeniu rosyjskiego przeboju w mojej ulubionej aranżacji i udało się. Tutaj grają nieco szybciej, ale nie szkodzi.
Cóż, prawie wyszła z tego recenzja, ale na razie nie zakładam nowej kategorii, ponieważ mam jedynie zarys dalszych blogowych planów i nie wiem, czy w najbliższym czasie znowu pokuszę się o tę formę.
Witajcie,
z przyjemnością dzielę się z Wami piosenką pt. Czary Mary Niebios Dary wykonaną przez Grażynę Auguścik wraz z triem Andrzeja Jagodzińskiego. Ci, którzy trochę mnie znają wiedzą, że z jazzem mam nieco na bakier, ale obok tej piosenkarki nie jestem w stanie przejść obojętnie, a wszystko z uwagi na niezwykle ciepły, kojący głos i wybierane przez nią motywy muzyczne. Auguścik często wplata do prezentowanych utworów elementy folkowe lub klezmerskie. Poza Jagodzińskim współpracowała także z Urszulą Dudziak, Michałem Urbaniakiem czy The Cracow Klezmer Band. Na stałe mieszka w USA, lecz stosunkowo często wraca do Polski, dzięki czemu w ciągu dwóch ostatnich lat miałam okazję wysłuchać dwóch różnych koncertów, podczas których artystka całkowicie przykuła moją uwagę, a to nie dzieje się w przypadku wszystkich wykonawców na odpowiednim poziomie. Na żywo Auguścik potrafi wykrzesać z siebie o wiele więcej energii, a kiedy nie dubluje się z Urszulą Dudziak, można jeszcze bardziej rozsmakowywać się w jej wokalu.
Wybrany utwór usłyszałam dwa lata temu podczas wywiadu z piosenkarką w Muzycznej Jedynce i urzekł mnie swoją prostotą. Nie lubiłabym go jednak tak bardzo, gdyby nie refren, który według mnie przywołuje magię Świąt Bożego Narodzenia w przeciwieństwie do wielu innych ich symboli, na które wszędzie można się natknąć.
Taka mała rzecz, a cieszy
Witajcie,
nie odkryję tu Ameryki, podzielę się z Wami drobnostką podpowiedzianą przez pewną dobrą duszę. A może komuś też to się spodoba tak bardzo jak mnie.
Otóż kilka tygodni temu, w skutek wizyty użytkownika Talpa171, spontanicznie podjęliśmy decyzję, że zrobimy tosty. Wiele osób zadowala się środkiem złożonym jedynie z szynki i sera, dość popularne są chyba też papryka i cebula. Co do mnie, uwielbiam tosty z pomidorem. Tak przyzwyczaiła mnie mama, więc i wartość sentymentalna prawdopodobnie również wchodzi w grę. Jednak tak się złożyło, że w domu nie było ani jednego pomidora i właśnie się zastanawiałam, czym by upiększyć naszą mini potrawę, gdy wybawił mnie telefon od przyjaciela rodziny. Wiadomość o naszej kolacji musiała podziałać na jego wyobraźnię, bo od razu zaczął gdybać, co można by tu dodać. W końcu poradził natarcie chleba rozdrobnionym czosnkiem. Lubimy to warzywo, więc co mi szkodziło spróbować. Kawałeczki czosnku szybko i ładnie wsiąkały w chleb, i jakoś nie mogłam uwierzyć, że ten zabieg wywrze jakikolwiek wpływ na efekt końcowy. Podczas pieczenia tostów czosnek już pachniał, a po spróbowaniu okazało się, że wspaniale zmieszał się z rozpłyniętym serem topionym. Wcześniej zawsze (czyli dopiero kilka razy, bo toster mamy w domu od końca lipca :D) przyrządzaliśmy tosty z serem żółtym, więc zupełnie nie pomyślałam o tym aspekcie sprawy. Od tego momentu nie jestem już pewna, który rodzaj tostów lubię najbardziej. Polecam spróbowanie kanapek z czosnkiem wszystkim amatorom tego warzywa. A może macie jeszcze inne pomysły na dodatki do tostów?
Witajcie,
bardzo doceniam twórczość Wojciecha Młynarskiego i Jeremiego Przybory, ale uważam, że cały czas zdecydowanie za mało mówi się o Jonaszu Kofcie, którego kunszt pisarski, moim zdaniem, w niczym nie ustępuje poezji Jacka Cygana, nie wspominając o Agnieszce Osieckiej. Być może wynika to z faktu, że Kofta żył tylko przez 46 lat, zatem prawdopodobnie nie mógł stworzyć wierszy w tak imponującej liczbie jak dwaj wyżej wymienieni poeci. Bohater wpisu słynie z autorstwa przebojów takich jak „Radość o poranku”, „Kwiat jednej nocy” czy „Wakacje z blondynką”. Udzielał się w programie III Polskiego Radia, tworzył także felietony i piosenkę kabaretową. Razem z Janem Pietrzakiem założył kabaret Pod Egidą.
Z uwagi na przynależność do kategorii wybrałam utwór satyryczny. Oryginalne wykonanie Kofty jest dostępne na YouTube, jednak z uwagi na bardziej jaskrawą interpretację i ciekawszą aranżację zdecydowałam się zaprezentować lub przypomnieć Wam wersję Michała Bajora z płyty poświęconej twórczości Marka Grechuty i Jonasza Kofty z 2009 r. Utwór jest jednym z przykładów dopisywania tekstu do dzieł muzyki klasycznej, w tym przypadku melodia została zaczerpnięta z „Pożegnania ojczyzny” Michała Kleofasa Ogińskiego.
Słoweńsko-polskie false friends
Witajcie,
domyślam się, że większość z Was doskonale wie, czym są językowi fałszywi przyjaciele, jednak dla porządku wyjaśnię, że to identycznie lub podobnie brzmiące jednostki językowe o diametralnie różnych znaczeniach. Występują między bardziej, ale też znacznie mniej pokrewnymi językami i mogą utrudniać ich naukę. Sztandarowymi przykładami są czeski „záchod” czy choćby to nieszczęsne szukanie. Takie wyrazy występują również w kombinacji słoweńsko-polskiej i, w ramach ciekawostki, przedstawię Wam dziesięć moim zdaniem wartych opisania przykładów.
Może zacznę od jednego z powitań. Kiedy byli domownicy Roka schodzą się na wspólne śniadanie, witają się zwrotem „dobro jutro” i wcale nie chodzi im o dzień następny. W języku słoweńskim istnieją dwa słowa, które na polski tłumaczyłoby się jako "dzień dobry". "Dobro jutro" używamy zupełnie jak angielskiego "good morning", a od południa mówimy już "dober dan". Jednak słoweński odpowiednik jutra to "jutri" (a w dialekcie, którym mówi część rodziny Roka – "juter"), zatem można powiedzieć, że nieco przypomina nasz.
Tuż przed moim pierwszym wyjazdem do Słowenii rozmawiałam z kolegą, który spytał, czy umiem cokolwiek powiedzieć w języku Roka i jego rodziny. Z pewnych przyczyn wcale nie miałam wtedy zamiaru uczyć się słoweńskiego, więc odpowiedziałam przecząco, na co usłyszałam nieco kąśliwą uwagę: „czyli zamiast uczyć się języka tracisz czas na gadanie ze mną?”. Jeśli miał zamiar urazić moją ambicję, w pewnym sensie mu się to udało, bo zaraz po skończeniu rozmowy włączyłam pierwszy lepszy filmik na YouTube, gdzie pan, bodajże Will, przedstawił kilka najprostszych słoweńskich zwrotów. Jedno z najlepiej zapamiętanych przeze mnie wyrażeń to „greva na burek”. Ostatni wyraz, którego brzmienie mimowolnie nieco mnie zaintrygowało, nie ma nic wspólnego z naszym podwórkowym psem, jest to natomiast popularny na terenie całej byłej Jugosławii pochodzący z Bośni fast food z ciasta podobnego do francuskiego wypełniony mięsem, serem lub jednym i drugim. Nawet polecam.
Kiedy wreszcie odrobinę zmądrzałam i zostałam delikatnie przymuszona do mówienia po słoweńsku przez dociekliwego teścia, jedno z pierwszych poznanych przeze mnie słów to „povedati”. W opisywanym przeze mnie języku dodawanie przedrostków do czasowników działa na podobnej zasadzie co w polskim, więc byłam pewna, że „odpovedati” będzie znaczyło „odpowiedzieć@. Rzecz polega jednak na tym, że samą czynność mówienia określa się słowem „govoriti” i do tego czasownika też dodaje się przedrostki, więc gdy chcemy użyć słowa odpowiedzieć, dokładamy do „govoriti” odpowiedni przedrostek i wychodzi nam poprawne „odgovoriti”. Odpowiedati, z kolei, oznacza „rezygnować” lub, żeby lepiej pokazać tę analogię „Odmawiać”, dlatego w kwestii odpowiedzi i rezygnacji Roka spotkała ta sama niespodzianka, co mnie.
Chyba już na początku naszej znajomości zauważyłam, że Rok jest mało odporny na łaskotki i jeszcze wydaje przy tym nader urocze dźwięki. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, (przynajmniej do pisania tutaj) gdybym za którymś razem nie usłyszała od niego wykrzyknienia: „Milost!!!”. W przypadku usłyszenia tego słoweńskiego słowa, nie żywcie nadziei na miłosną przygodę, bo okrzyk mojego przyszłego męża oznaczał jedynie wołanie o litość, a droga do miłości była jeszcze długa i kręta. Być może jesteście ciekawi, jak w takim razie powiedzieć po słoweńsku to słowo, na które musiałam poczekać. Jego prawdziwy odpowiednik to „ljubezen”, czyli raczej nic zaskakującego dla znawców innych języków słowiańskich.
Pewnego sierpniowego dnia 2015 roku nasi rodzice spotkali się na wspólnym obiedzie w domu teściów. Porozumiewali się częściowo gestami, a do pewnego stopnia korzystali też z tłumaczenia. Widzieli się po raz pierwszy, więc rozmawiali raczej na ogólne tematy. Lekką konsternację wzbudził jedynie mój tata, który, chcąc pochwalić jakość słoweńskich nawierzchni, stwierdził: „macie fajne drogi”. Nastała chwila kłopotliwej ciszy, po której Rok pośpiesznie wyjaśnił, o co chodziło. Słowo „droge” oznacza nic innego jak „narkotyki”. Właśnie byliśmy po wspólnych wakacjach z moimi rodzicami, więc lepiej nie wiedzieć, jak przyszli teściowie wyobrażali sobie nasze ówczesne rozrywki. Droga to po słoweńsku „pot”, więc również nie budzi u Polaka prawidłowych skojarzeń.
Jeden z moich ulubionych fałszywych przyjaciół to "posiliti", co dla Polaków brzmi stosunkowo niewinnie. Na jednym z wakacyjnych wyjazdów gospodyni często pytała: "czy czujesz się posilony". Brzmiało to dla mnie odrobinę podniośle, a ponieważ zrobiła to kilka razy, jej ulubione powiedzonko tym lepiej wryło mi się w pamięć. Moja znajomość z Rokiem była już wtedy dość zaawansowana, więc opowiadałam mu o pięciodniowym wyjeździe przez trzy godziny, nie szczędząc choćby i tego szczegółu. Kiedy wypowiedziałam kluczowe słowo "posilony", troszkę zdziwiła mnie negatywna reakcja ukochanego. Zrozumiałam, co miał na myśli, kiedy mi wyjawił, że w jego języku "posiliti" oznacza "zgwałcić", więc słusznie się zdziwił lub nawet przestraszył. Samo "siliti" to po słoweńsku nic innego niż "zmuszać", więc ma to sens. Jeśli jesteście ciekawi, jak Słoweńcy mówią, że się posilają, wygląda to mniej więcej tak jak w staropolszczyźnie, starszej odmianie angielskiego i pewnie także innych języków, tzn. użytkownicy odnoszą się do nazwy konkretnego posiłku. Na obiad mówią "južina", więc utworzony od tego czasownik brzmi "južinati", od večerji "večerjati" itd.
Jeśli kiedykolwiek wybierzecie się do Słowenii, prawdopodobnie często usłyszycie słowo fant, jednak wcale nie będzie chodzić o żadną loterię. Wspomniany wyżej wyraz oznacza po prostu chłopaka, a tutaj o szczęśliwy los nie zawsze będzie łatwo.
Jeden z tych młodzieńców może nosić dość ciekawe imię, tj. Vinko. Różnicę w wymowie stanowi engma, czyli, dla osób nie znających się na fonetyce, wymawianie głoski „n” przed „g” lub „k” jak mormorando (w niektórych częściach Polski to na porządku dziennym). W każdym razie nasz Vinko to tylko pieszczotliwa forma imienia Vincent. Zdrobnienia imion męskich zakończone sylabą „-ko” są w języku słoweńskim dość częste, np. Zvone – Zvonko, Stane – Stanko, czy Jože – Jožko. A teraz spróbujcie zgadnąć, jak może być zdrabniany słoweński wyraz »vino«. Prawidłowa odpowiedź, o ironio, to »vince«.
Nieczęsto popełniam gafy, mówiąc po słoweńsku, ale od jednej nie zdołałam się ustrzec. Miałam gdzieś z tyłu głowy, że istnieje taki wyraz jak „sekret” (akcent kładzie się na drugiej sylabie). Gramatyka każdego języka rządzi się swoimi prawami, ale wiele wyrazów jest faktycznie podobnych do polskich, więc kiedyś chciałam powiedzieć coś w tajemnicy i uprzedzić o tym Roka. Pomyślałam więc, że nic prostszego i wypaliłam: „Zdaj ti povem nekaj sekretnega”. Nie wiedziałam jednak, że „sekret” to pejoratywna odmiana wyrazu „stranišče, tzn. toaleta. Cóż, spraw o podobnej tematyce też się raczej nie rozgłasza.
Gdybyście jednak trafili do Słowenii, a widziałam na Facebooku, że jeden z użytkowników jakiś czas temu na chwilę zawitał do Lublany, starajcie się unikać słowa „kurcze”. Dla Słoweńców brzmi to niezbyt grzecznie, gdyż wyraz „kurac” to niewybredne określenie penisa.
Mam nadzieję, że przytoczone przykłady okazały się pouczające, skłoniły Was do uśmiechu lub pogrzebania głębiej w etymologii pewnych wyrazów. Być może pokuszę się o opisanie kilku przykładów w kombinacji angielsko-niemieckiej, lecz na razie nic nie obiecuję.
Trzymajcie się i życzę miłej nauki wszelkich języków.